Biegi na Orientację to chyba najbardziej kształtująca charakter odmiana biegów ekstremalnych. Tu nie zawsze liczy się sama prędkość i kondycja. Tu cholernie ważna jest nawigacja i orientacja w terenie, a ponieważ możliwych do wyboru dróg jest nieskończona ilość – praktycznie nigdy tak naprawdę nie wiesz na jakiej jesteś aktualnie pozycji. Ma to swoje bardzo ciekawe konsekwencje, ale najważniejsza z nich uczy walczyć do samego końca.
Nabiegałem w sumie ponad 60km w 8h 16min. Trasa optymalna powinna być zbliżona do 50km wiec wyszło sporo ponad normę. Czas też nie najlepszy, ale i tak finalnie wyszło nieco lepiej niż się spodziewaliśmy po pierwszej godzinie biegu. Na Harpaganie już kilka razy ocierałem się o TOP10 więc i tym razem założenie było “dostać się do pierwszej dziesiątki”. Na starcie ponad 200 osób więc jest z kim walczyć. Założenie jest proste – ciśniemy z Marcinem ile się da. Są endorfiny, jest energia, jest moc. Damy radę!
I to wszystko wali się w gruzy już po pierwszej godzinie. 50min na zegarku, ponad 5km nabiegane, a my we czterech (z Pawłem i Bartkiem) szukamy pierwszego punktu, który według mapy jest na 2’gim kilometrze. Motywacja spada z minuty na minutę, jeszcze chwila i będziemy nią orać grunt pod nogami. Wkurwienie miesza się z załamaniem, złość nie wiadomo na co i na kogo. Podium? Pierwsza dziesiątka? Jeśli skończymy w pierwszej trzydziestce to będzie gigantyczne osiągnięcie. Człowiek ma wtedy ochotę rzucić mapę w cholerę i wrócić do bazy…
Ok, najważniejsze to się nie poddać i ugrać chociaż TOP30. PK2 wygląda na łatwy do odnalezienia. Biegniemy poboczem co chwila mijając 15-20 osobowe grupy piechurów. Trochę to śmiesznie wygląda… ktoś nawet się zaśmiał “o, Ci to już nas mijali, he he”… (“a żeby Cie tak…!”). Na szczęście drugi punkt był w miarę łatwy do znalezienia, przeskoczyliśmy kilkadziesiąt osób! Jak się potem okazało… 130 osób. Podbijamy PK2 na 45 miejscu.
Nadzieja odżywa, humory dopisują (w końcu nic do stracenia nie mamy to żartujemy sobie z naszej “zajebistości”). Ustalamy całkiem sensową regułę – jeden nawiguje, reszta sprawdza. Bez wtrącania się i wymyślania alternatyw bo to najkrótsza droga do stracenia cennych minut. Na PK3 po raz pierwszy słyszymy konkretne informacje od sędziego. 24 miejsce! . Adrenalina buzuje, moja kolej na nawigację – ciśniemy może nie najkrótszą (dłuższą o 100-150m od “oczywistej) ale najłatwiejszą nawigacyjnie drogą co się potem okazało najsłuszniejszym rozwiązaniem. Odcinek PK3-PK4 zrobiliśmy w praktycznie najkrótszym czasie ze wszystkich wyprzedzając 14 osób! PK 10 miejsce! Niecałe 20km wystarczyło nam na przeskoczenie 160 osób.
Dalej było już klasycznie, raz lepiej raz gorzej. Cisnęliśmy ile się da, żeby nie stracić pozycji i tak też nam się udawało. Niestety po 35km i tempie, które często spadało poniżej 5min/km zaczynam trochę słabnąć. Przelot do KP7 był dla mnie męczarnią i odganianiem myśli o odłączeniu się od grupy. “W grupie będzie łatwiej znaleźć punkt”, “Byle do następnego, potem zwolnię”. I wytrzymałem tak, aż do połowy drogi do ostatniego punktu. Na mniej więcej 3km przed PK10 opadłem z sił. Chłopaki polecieli przodem, ja w mocno wolniejszym tempie zacząłem “marszobieg”. I stało się to, co pokazuje całe piękno biegów na orientację….
W końcu udaje nam się wpaść na odpowiednią drogę – jeszcze tylko prosta i będzie pierwszy punkt, dalej może pójdzie łatwiej. W tym momencie kilkadziesiąt metrów za nami pojawia się chyba 20 osobowa grupa piechurów. I to nie jakiś zwykłych piechurów! To grupa ludzi, która wybrała się na zupełnie spokojny spacer, w spodniach moro, ciężkich butach i z gigantycznymi plecakami. Są o niecałą minutę za nami – “gigantami”, którzy jeszcze godzinę temu rozmawiali o podium… zerkamy na listę numerów u sędziego stojącego przy punkcie… 3 kartki A4, całe zapisane. Na oko jesteśmy gdzieś na 70 miejscu… jak się potem okazało pomyliliśmy się tylko o 100 miejsc. Pierwszy punkt podbijamy na miejscach 173-176…
Wpadam do lasu – 500m do ostatniego PK. 100% skupienia na mapie, ale mimo wszystko coś się nie zgadza. Zaczynają mi pasować dwa miejsca, w których mógłbym być – jedno obok drugiego, co znaczy, że ścieżki na mapie mogą się nie zgadzać z tymi w rzeczywistości. Na dodatek mija mnie rowerzysta, który mówi że od 20min tak jeździ i nie może nic znaleźć. Najgorsze, że przyjechał z kierunku, który mi najbardziej pasuje do obecnego położenia. Złota zasada “nie sugerować się innymi”. Skoro szuka 20min tzn, że wcale tak dobrze nie nawiguje. Co nie znaczy, że ja nawiguje dobrze, obaj możemy być nie tu gdzie trzeba. Ścieżka jednak zaczyna się wić tak jak na mapie, jest skrzyżowanie. Tu, albo nie wiem gdzie jestem. 50m dalej za lekką górką pojawia się dziewczyna z listą – sędzia przy ostatnim punkcie! Podbiegam, podbijam punkt i zerkam na listę. Co jest kuźwa?
– “Jak dawno temu było tu trzech śmiesznych gości?”
– “Nie było trzech”
– “Musieli tu być jakieś (szybko liczę) max 10-15min temu”
– “Nie było”
– “Pokaż mi tą listę”
No nie ma. Zerkam na czasy – jest kilka osób z trasy TP50, ale żadnych znajomych. 2700m do końca. Nie mam siły biec, ale jeśli pociągnę jeszcze ~1500m, a mam do mety długą prostą, będę mógł kontrolować kto jest za mną na tyle dobrze, że w razie czego przyspieszę i mnie nie wyprzedzą. Boli jak cholera, ale przecież liczy się zabawa, nikt tu się ścigać nie przyszedł, nie gramy o złote gacie. Napieram ile sił w nogach co chwila zerkając do tyłu i licząc czas i metry do końca. Pojawiają się znajome budynki. Jest szkoła… wbiegam, czip radośnie zapikał i jest. Wpadam na listę osób, które skończyły Harpagana 47 na TP50. Przede mną tylko 6 osób. 60km w nogach, 8h 16min w trasie… od 1 punktu udało mi się wyprzedzić 167 osób.
Chłopaki pokiereszowali ścieżki do lasu do ostatniego punktu i wbili na metę 40min po mnie i wpadając na miejsca 11-13. Jest coś w tym, że im bardziej kogoś lubisz tym większą frajdę sprawia Ci jego pokonanie – szczególnie, jak się ma słabszą kondycję 😉