Harpagan 43
Harpagan to jedna z tych imprez o których słyszeli nawet Ci, którzy w piesze maratony na orientację się nie bawią na co dzień i jak się okazuje ma to swoje przełożenie na frekwencję. W tym roku zapisało się ponad 1100 zawodników, z czego na naszej trasie – pieszej 50’tce wystartowało aż 213 osób.
Nauczeni doświadczeniem poprzednich zawodów (szczególnie wyników na Róży Wiatrów) ostrożnie założyliśmy z Adrianem swoje cele – pierwsza 50’tka – dobrze, pierwsza 30’tka – bardzo dobrze. Obawialiśmy się tego, że przy ponad 200 zawodnikach na odcinku około 50km i obowiązkowej kolejności odnajdywania punktów będzie taki tłok, że o nawigacji nie będzie mowy. Wówczas głos zabiorą “maratończycy” którzy wypchną wszystkich nawigatorów z nieco mniejszą kondycją z pierwszej 30’tki.
Przed startem spotykam całą “paczkę”. Adrian przyjechał z Poznaniakami, jest Marcin pojawił się nawet Bernard który mimo kontuzji kolana postanowił chociaż przejść całą trasę (co mu się udało!). Jednym słowem – jest dobrze.
Krótkie przygotowania, mapy i start. Początek biegniemy w trójkę z Adrianem i Marcinem, ale dość szybko się od nich odłączam. Założenie jest takie że mniej więcej przy 3-4 punkcie Marcin mnie dogoni i będzie mnie miał kto motywować do dalszego biegu – inaczej odpłynę i resztę trasy przejdę.
Pierwszy punkt <pit pit> elektronika zarejestrowała – biegnę dalej. Trzymam się człowieka w czerwonej czapce – trzyma odpowiadające mi tempo więc jest dobrze. Zaraz po pierwszym punkcie uderzamy na azymut za czteroosobową grupą, która najwyraźniej wie gdzie biegnie. Po chwili przed nami słychać chlupot wody – ktoś przebiegł po potoku (woda po uda) – uderzamy za nim. Kilkaset metrów dalej kanał – przejścia brak. Tzn jest, ale 300m na zachód – szkoda czasu. 3m do przodu, woda do pasa – pierwsza przeprawa przez wodę zaliczona.
Przy drugim punkcie się rozdzielamy i zostaję już tylko z człowiekiem w czerwonej czapce, którym okazuje się być Marek Grzesiuk – człowiek, dzięki któremu skończyłem Harpagana z wynikiem powyżej moich oczekiwań.
Nawigacja idzie sprawnie, w zasadzie nie ma dyskusji – szybkie decyzje, ewentualne korekty wprowadzamy na bieżąco bez zbędnych dyskusji. No i tempo – wykańczające – już przed czwartym punktem zaczynam Markowi marudzić, żeby mnie zostawił i pociągnął do przodu bo ja wymiękam. Kryzys przychodzi w drodze do piątek punktu gdzie pierwszy raz się rozłączamy, żeby spotkać się ponownie przy samym punkcie.
Na punktach sędziowie – spisują numery. Listy mają wypełnione po brzegi więc nie wiadomo ile osób jest przed nami, ale jeśli widzę 80-100 numerów zakładam, że jest szansa na pierwszą 30’tkę (listy obejmowały wszystkie trasy). Marcin wyznacza trasę do pkt 6 i znów się rozdzielamy, żeby po kilkuset metrach spotkać się tuż przed rzeką. Nie ma mostu. Najbliższy – kolejowy prawie 2km od nas. Za dużo – po kilku chwilach jesteśmy po raz trzeci tego dnia w wodzie po pas.
Dobijamy do punktu 6, prosta trasa na ptk 7. Ciągle biegnąć – przestałem już marudzić bo to nie miało sensu, Marek na to nie zwracał uwagi i motywował do biegu. Mimo wszystko rozdzielamy się po raz ostatni we wsi przed pkt 7. Mój staw skokowy daje się we znaki i nie pozwala mi utrzymać szybkiego tempa. Wymówką jest dobry czas – został ostatni punkt i baza – około 10km a dopiero 4,5h biegu – jest dobrze.
Nawet bardzo dobrze. Już nie liczy się ostateczne miejsce, liczy się wynik – życiówka jest na wyciągnięcie ręki. I to jaka! Po 8h39min na RDS zamknięcie się teraz w przedziale 6-7h byłoby czymś na co chyba tylko po cichu liczyłem.
Pojawia się jednak problem – drogi wychodzące ze wsi się nie zgadzają. Postanawiam biec na azymut przez las – dalej ma być duża polana o charakterystycznym kształcie – tam naniosę poprawkę i pobiegnę dalej na punkt. Niestety w lesie drogi się nie zgadzają. Numery kwartałów są zupełnie inne niż na mapie. Biegnę mniej więcej na azymut trzymając się dróg i wmawiając sobie że ten zakręt który był o 200m za wcześnie jest OK.
Wypadam na polanę – nic nie widać, za dużo młodych drzew, kształt polany się nie zgadza. Dobiegam do skraju lasu – jest droga… ale nie ma jej na mapie. Tzn jest, ale inna w innym kierunku. Dobiegam do skrzyżowania leśnych dróg – ta druga zdaje się jest na mapie… szybka analiza i “w prawo”. I w tym momencie miga mi pomarańczowy kolor gdzieś 200m dalej między drzewami.
Pomyliłem się aż o 400m. Gdyby nie zauważył pomarańczowego namiotu przy punkcie pobiegłbym w złym kierunku i stracił przynajmniej 15-20min. W głowie świta mi że może uda się zejść poniżej 6h co mimo dobrego czasu nadal wydaje się nierealne. Dobiegam do punktu <pit pit> – elektroniczna karta zapisała przedostatni czas. Ostatni punkt to meta. Pytam sędziego o godzinę i o człowieka w czerwonej czapce.
– 12:27, czapki nie kojarzę
Czyli po zawodach. Jestem na trasie 5h: 27min. W 33 minuty nie dobiegnę do bazy. Sprawdzam więc spokojnie trasę i powoli (wolnym truchtem) ruszam na wschód do głównej drogi. Beznadziejne jest to poczucie, że mimo tak dobrego czasu coś się spieprzyło i że tylko kilkanaście minut zabraknie… ale trudno. Sześć godzin to i tak genialny wynik biorąc pod uwagę małe doświadczenie w rajdach i to, że żaden ze mnie maratończyk.
Zmęczenie zaczyna mnie dobijać, staw skokowy coraz mocniej boleć a łydki coraz mocniej dają o sobie znać. I wtem błysk! Przecież startowaliśmy o 7:30, a nie o 7:00! Wyciągam zegarek – 5h 07min. Zanim go schowałem byłem już 40m dalej. To co się dzieje z ciałem pod wpływem adrenaliny jest nie do opisania. Niestety działa równie szybko co się kończy. Dwa kilometry dalej znów padam. Łydki pieką, staw skokowy jak po wbiciu igieł i zmęczenie…
Zostało 30min i kilka kilometrów. W myślach pojawiają się czasy z treningów… normalnie pozostały dystans zrobiłbym w 15min, teraz 30 wydaje się być nierealne. I nagle 300m za mną pojawia się po raz kolejny Marek. Pogubił się lekko na pkt 7 i dopiero mnie dogania. Jest z nim Karol Gość.
Biegniemy, idziemy, biegniemy, idziemy. Ból i pieczenie jest nie do zniesienia. Motywujemy się wzajemnie. Ukończenie biegu z czasem poniżej 6h staje się coraz bardziej realne, ale wiemy że musimy biec – szybki marsz nie wystarczy. Na ciągły bieg nie mamy sił więc podbiegamy ile się da.
Pieprzyć te 30 osób przed nami – skoro my mamy taki czas to pierwsi pewnie wpadli na metę po 4h – ale wynik! 5:59 brzmi lepiej niż 6:01. Głupie to jest jak… ale 5 < 6. Biegniemy. 7min do 6h, odliczamy metry. Jest most – ostatni (po przygodzie na trasie nie byliśmy pewni że tym razem most będzie). Zakręt i budynki. W każdym doszukujemy się bazy, ale to nie te. 6min dajemy pod górkę. 5min na horyzoncie pojawia się budynek szkoły – teraz tylko gdzie jest punkt mety – elektroniki nie oszukamy. 4min – wbiegamy na teren szkoły, chyba widać że się spieszymy bo ludzie krzyczą do nas że meta jest na boisku.
Już nic nie boli, nie czuć zmęczenia. Zaciskasz w rękach wyjętą wcześniej kartę i lecisz do punktu. Czujnik piknął – meta. Koniec. Na punkt sędziowski. 5h 57min 08sek. 9 miejsce. O kurwa…