STUdnia – biegowa gra miejska
Teoretycznie impreza rodzinna, teoretycznie bez “sportowej rywalizacji” – czysta przyjemność. W praktyce, wbrew temu czego się obawialiśmy na starcie w sobotę rano nie pojawiły się rodziny z dziećmi tylko całkiem niezła ekipa chcąca się ścigać. Najwyraźniej nasz niecny plan wpadnięcia na pudło nie był tak wyjątkowy jak nam się wcześniej wydawało.
STUdnia to biegowa gra miejska – czyli coś będącego połączeniem miejskiego biegu na orientację z elementami “układanki” i różnej maści gier i konkursów wiedzy – w całości związanych z historią warszawskiej połówki (jeśli ktoś się jeszcze nie domyślił gra miała miejsce dokładnie na 100 dni przed 10 PZU Półmaratonem Warszawskim). Cała zabawa polega na tym, żeby dobiec do punktu zaznaczonego na mapie i albo wykonać proste zadanie, albo odpowiedzieć na pytanie (nie zawsze proste). 19 drużyn, interwałowy start co 3 minuty i teoretycznie 11km trasa.
W porównaniu z PMNO tu nawigacji prawie w ogóle nie było – na dobrą sprawę ograniczaliśmy się do wyboru trasy pod względem ewentualnych trudności z przejściem na drugą stronę ulicy (czytaj: bieganie na czerwonym i cięcie nawet trzypasmówek “na azymut” było normą – jak się później okazało – nie tylko w naszej drużynie). Od początku na przelotach trzymaliśmy średnio 4:15-4:20, mniej więcej w połowie trochę nam tempo spadło na przeszkodach (schody na most, podbieg pod ul.Książęcą, samochody, radiowozy utrudniające przebieganie przez ulice etc).
Puzzle, Królik i Kalkulator
Po drodze zadania i zagadki. Gonienie królika (miał być chyba zając, ale braliśmy co było), słoiki z puzzlami, które trzeba było ułożyć i odpowiedzieć na pytanie co przedstawiają (nie ułożyliśmy, słoik wybrał i odgadł zagadkę – patrząc na niezłożone puzzle – słoik Marcin), pytania o czasy najlepszych Kobiet, najlepszych Kenijczyków, wyjątkowe sytuacje z historii półmaratonu (np “kiedy elita startowała z innego miejsca niż amatorzy”), imprezy towarzyszące etc. Najzabawniejsze było chyba układanie liter i robienie sobie zdjęcia 😉 Każda drużyna losowała z worka literę, którą trzeba było potem ułożyć wykorzystując członków drużyny. “No to wylosujemy I” powiedziałem i wyciągnąłem kartkę z literką I. Na szczęście obyło się bez niezręczności mimo że pierwsza wersja litery miała być w 3D 😉
Na koniec trzeba było wyjąć kalkulator i policzyć ile w sumie osób wystartowało we wszystkich edycjach półmaratonu (ponad 40tys). Obstawialiśmy między 30-80 tys, ale trzeba było podać dokładniej więc musieliśmy odczytać z kartek, zawieszonych na pobliskim drzewie poszczególne cyferki i je zsumować. Podaliśmy wynik, dostaliśmy ostatnią naklejkę i ruszyliśmy w kierunku mety – dosłownie. Praktycznie cały Ogród Saski cięliśmy w linii prostej 😉
Finish!
Wpadamy na Krakowskie Przedmieście i z daleka widzimy, że na mecie jeszcze nikogo nie ma! Co prawda przed nami wystartowały tylko trzy drużyny, reszta nieco później, ale to i tak nieźle wróży (na pewno wyprzedziliśmy te trzy z pierwszego rzutu! 😉 ). Dobiegliśmy, sędzia spisał nasz czas i podał nam godzinę wyruszenia na trasę ostatniego zespołu. Szybka kalkulacja i wyszło nam, że za 11 minut (jeśli nikt nie przybiegnie) to mamy I miejsce. Niestety kilka minut później pojawił się drugi zespół, który finalnie pokonał nas o 70 sekund… na szczęście kolejna drużyna przybiegła w sumie z czasem o minutę gorszym od nas i tak zostaliśmy na II miejscu – na pudle 😉
Niewielkie imprezy (niecałe 60 osób) mają to do siebie, że zazwyczaj pojawiają się na nich bardzo fajni ludzie, a jeśli jeszcze wszystko jest w miarę sensownie zorganizowane i są fajne nagrody 😉 (dostaliśmy “Wagę Startową” Matta Fitzgeralda) to aż chce się pobiec jeszcze raz! Mam nadzieję, że fundacja jeszcze coś podobnego zorganizuje! A jeśli nie to i tak za 100 dni zamierzamy z Adrianem zrobić 1:30 na kolejnym półmaratonie.